Pamiętam, pamiętam jak to w latach dziewięćdziesiątych piło się u nas w domu praktycznie jeden rodzaj piwa – Heinekena. Importowany z Holandii za ocean był jednym z nielicznych europejskich piw butelkowych dostępnych w każdym supermarkecie, sklepie nocnym, barze i naszej lodówce. Piwo było niezłe. Pojawiło się również w Polsce, drogie jak wszystko – cuś koło 6 zł za butelkę w czasie gdy królował Lech (jeszcze pijalny) i EB okropne jak zawsze. Nagle cena Heinekena spadła o połowę.
-Rzecz w Polsce niespotykana – powiedziała Pani do Pana. Okazało się, że piwo jest z Żywca, śmierdzące, wodniste, ohydne. Zaprzestaliśmy spożywania tej marki po powrocie do kraju-raju, do momentu aż pokazały się 5 litrowe beczki po 52zł prosto z Amsterdamu, ale człowiek nie ma ciągłej chcicy na jeden rodzaj euro-lagera, więc i puszki kupowaliśmy rzadko.
Aż tu nagle, moszcząc się za granicą odkryliśmy, że nasze pijackie wspomnienia są importowane w butelkach z Niemiec i smakowo nie ustępują holenderskim, a może nawet je przewyższają będąc mniej słodkie. Hurra! Krzyknęliśmy w pijackim zwidzie, taszcząc skrzynki do bagażnika.
Upał był okrutny, pragnienie powalające, a piwo zimne jak lód.